Crossfit – to nie jest magiczna pigułka – doznania pierwszoklasisty

Zimna stróżka potu sączy się pod włosami. Czuję ją, a ona po chwili odchodzi i uderza niczym grad o czerwoną podłogę. Bęc, bęc, buch, buch. Pode mną kałuża, ale bicie serca przygniata już wszelkie inne dźwięki. Sto miliardów neuronów ryczy i błaga żebym przestała. A ja bym chciała przestać ale mój wstyd każe mi walczyć do upadłego, do utraty tchu, do utraty przytomności.

Mijają minuty a ja nie tracę przytomności a stróżka potu zaczyna być jakaś przyjemniejsza. Sączy się już jakby bardziej nagrzana i o podłogę wali ciszej i delikatniej. Pyk pyk, chlip chlip. Kałuża zaczyna się osuszać a neurony zaczynają rytmicznie ze sobą współgrać.

3647661731_9e1ea08035_o

Koniec…koniec. Milcząco podnoszę się z podłogi, ogarniam pustymi oczami całe to miejsce. Wszyscy w rytmie i w takcie ryczą, stękają i pocą się. Gdzie ja jestem? Coooo jaaaa tuuuu robię?

Kupuję dziesięć wejść bo tak się bardziej opłaca. Ale już wiem, że to sport nie dla mnie i pewnie więcej się tu nie pojawię. Przez kolejny tydzień ból rozdziera mi każdy mięsień, nie mogę chodzić, siedzieć, wstawać, kłaść się. Wszystko jest skrajnie wyczerpujące.

Po tygodniu kiedy niepamięć połyka bólowe wspomnienia robię drugie podejście.

Nikt nie ma litości tylko dlatego, że jestem tu drugi raz. Jedyny przywilej to po prostu zamiast ćwiczeń z obciążeniami dźwigam siedmiokilogramowy gryf.

Jeden przysiad, drugi, trzeci, dziesiąty….zgięta w pół próbuję złapać oddech ale za moimi plecami wyrasta trener z radosnym i nieznoszącym sprzeciwu głosem „OLA DASZ RADĘ, JESZCZE TYLKO DZIESIĘĆ. DAJESZ”. Po prawej znowuż pojawia się ten cholerny wstyd i nie mam wyboru …jadę z przysiadami do dwudziestu. UFF. Poszło. Lecę szybko do klatki, wbijam się na drążek i zamachuję nogami, raz, dwa, trzy. Niemiłosiernie bolą ręce, ale wytrwale walczę z moim zastygłym ciałem. Powtarzam cały ten cykl kilka razy a potem padam na podłogę jak zabita. I wtedy pojawia się dziwne uczucie, obce jak dotąd, ale na tyle silne, że pozostaje na kilka minut i sprawia, że czuję radość. Leżę i uśmiecham się w duszy, że jutro też przyjdę na Crossfit.

Pomimo, że do morderczego tempa nie przyzwyczaiłam się jeszcze, to każdego dnia coś mnie pcha na tą czerwoną podłogę.

Nie wiem co będzie dalej. Ile wytrwam i kiedy rzucę tą dyscyplinę ale cały ten Crossfit to jedyny moment w całym dniu kiedy prowadzę dialog z moją głową. Ona uparcie powtarza, żebym przestała a ja ciągle jej udowadniam, że nie ma racji.

To takie uczucie , kiedy wszyscy Ci mówią, że coś jest nie do zrobienia a Ty robisz im na przekór i udowadniasz, że się mylą 🙂

Jeszcze jakiś czas temu zachęcana przez znajomych, żeby wybrać się na Crossfit pukałam się w głowę.

Teraz wiem, że jest on dla tych co potrafią sięgać poza swoje słabości, brać to po co przyszli i wychodzić z uśmiecham na twarzy.

I nie przeszkadza mi wcale to, że jeżdżę twarzą po podłodze pełnej wylanego potu. Tu nikt nie patrzy jak wygląda, pot cieknie im po dupach, a z twarzy spływają resztki makijażu. Jedziesz dalej mając głęboko to co ktoś o Tobie pomyśli.

To sport dla odważnych (oczywiście przesadzam bo każdy może tam iść, ale chcę tak myśleć) i głównie dla tych, którzy zrozumieli, że granice ludzkiej wytrzymałości można stale przesuwać. Czerpią i biorą tyle ile chcą i ile im się należy obserwując efekty swojej ciężkiej pracy.

Na CrossFit przychodzą prawdziwi faceci i trochę nieprawdziwe dziewczyny (bo takie szczupłe), ale widać, że sportowa wytrwałość krok po kroku buduje im psyche. Bo to trochę jak terapia dla ciała i duszy.

Owszem możesz się nie męczyć i iść na kozetkę do psychologa czy wróżbity, który powie Ci w którą stronę skręcić, ale zakładam się, że na trzecim zakręcie wypierdolisz się, wybijesz zęby i zapłaczesz nad sobą.

www.hamaczek.com.pl